Mistrzostwa Świata w Kcik-boxingu w formule low-kick Maroko 2005r

Bezpośrednie przygotowania do turnieju w Afryce ruszyły już na kilka tygodni przed wyjazdem. Całościowe jednak planowanie i zsynchronizowanie procesu szkolenia trwało od kilku miesięcy. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że dotychczasowa sportowa kariera Łukasza to pasmo przygotowań zwieńczone sukcesem. I nie jest to chyba przesadą, bo tytuł Mistrza Świata to marzenie każdego sportowca.
W Afryce wylądowaliśmy po prawie pięciogodzinnym locie samolotem czarterowym z Warszawy. Witała nas ciepła afrykańska noc. noc-lotnisko Z lotniska pojechaliśmy z miejscowym przewodnikiem w jednej osobie kierowcą autobusu do Hotelu, w którym przyszło nam mieszkać przez najbliższych pięć dni. Wszystko od początku było ciekawe i inne.

nocny krajobraz



Hotel nasz bardzo ładnie położony w otoczeniu gór i oceanu, wielkie wrażenie robił widok zwłaszcza nocą.















Pierwszy dzień pobytu to tradycyjnie sprawy organizacyjne, badania, losowanie, odprawy techniczne. Rekordowa ilość ekip z całego świata ok. 50 zmusiła organizatorów do maksymalnej mobilizacji by wszystko przebiegało sprawnie. Nasza ekipa w gąszczu zamieszania mogła czuć się bezpiecznie. Kierowana, bowiem była przez Pana Andrzeja Janisza (Eurosport). To On czuwał i pilnował interesów polskiej reprezentacji. Gdy trzeba było interweniował, kiedy indziej zręcznie negocjował. Wypracowywał, więc komfort psychiczny dla trenerów i zawodników. Drugi dzień pobytu to już emocje sportowe. Walki rozpoczęły się od godziny 10 rano. Przez eliminacyjne sito udało się przejść szczęśliwie trójce naszych reprezentantów Ł. Jaroszowi, R. Żytkiewiczowi, i M. Głogowskiemu. Dzień zakończył się miłym akcentem, którym było uroczyste otwarcie mistrzostw. Towarzyszyło mu wiele atrakcji głównie regionalnych, pokazów akrobatycznych i występy zespołów folklorystycznych. Nieco później tradycyjnie oficjalne przemówienia, przywitanie ekip itp. Łukasz w swojej kat. wag. (+91kg) miał 11 przeciwników. Tak, więc zgodnie z losowaniem i ułożeniem drabinki trzeba było stoczyć cztery zwycięskie pojedynki - codziennie jeden. Łatwo nie było.! Nie doleczona kontuzja naderwania mięśnia dwugłowego prawej nogi oraz zachwiany w związku z tym cykl końcowej fazy przygotowań sprawiły, że mieliśmy spory dyskomfort psychiczny. Pierwszym rywalem okazał się Tunezyjczyk Tarek Fridhi. Młody to zawodnik i ambitny. Wyższy od Łukasza jak zresztą większość jego przeciwników. Początkowo walka miała wyrównany przebieg. Tunezyjczyk oswojony z afrykańskim klimatem i i wspierany dużą ekipą kibiców walczył całkiem przyzwoicie. Łukasz mimo jednak braku jeszcze pełni dyspozycji systematycznie zaznaczał swoją przewagę. W trzecim starciu tego pojedynku sędziowie dostali ostateczne argumenty, do podjęcia decyzji o werdykcie. Po serii ciosów Tarek Fidhi został liczony. Jest, więc pewne, choć ciężko wywalczone zwycięstwo. Po walce tej jak się potem okazało noga Łukasza była mocno opuchnięta. Poszła, więc w ruch ogromna ilość lodu i odpowiednio systematyczne już do końca dnia mrożenie i chłodzenie obolałych miejsc. Na szczęście drugi dzień przyniósł sporą poprawę nie było już śladu po opuchliźnie a ból w znacznym stopniu ustąpił. Nie odnowiła się też kontuzja mięśnia dwugłowego, a tego najbardziej się obawialiśmy. Optymizm przed kolejną walką był uzasadniony. Wiedzieliśmy, że z każdą prawie godziną pobytu w Maroku forma Łukasza będzie rosła. W wypadku wielodniowych rozgrywek turniejowych to ważny czynnik. Drugim przeciwnikiem, jaki staną na drodze Łukaszowi był reprezentant Kazachstanu Hafiz Bakhshaliyev. Kazachstan to kraj należący do światowej czołówki kontaktowych odmian kick-boxingu. Zawodnicy wywodzący się z byłego ZSRR są doskonale przygotowani boksersko i posiadają duży bagaż doświadczeń, azjatyckie rysy twarzy i groźne spojrzenie Bakhshaliyeva wróżyło twardy bój. Tak też było niebezpieczny pięściarsko Kazach wykorzystywał swoje umiejętności, co więcej niebezpiecznie i w dodatku umiejętnie faulował. Techniki nożne jednak słabsze, tu zdecydowaną przewagę zyskiwał Łukasz. Napór Kazacha został jednak opanowany, i tym razem serią ciosów prostych posłał Łukasz przeciwnika do narożnika by sędzia mógł go wyliczyć. Tak, więc walka wygrana pewnie, choć w stylu pozostawiającym sporo do życzenia. Tym zwycięstwem Łukasz zapewnił sobie brązowy medal mistrzostw. Po stoczonym pojedynku skupiliśmy się na analizie a także obserwacji innych bardzo ciekawych i emocjonujących walk Polaków. Pięknymi pojedynkami popisywał się młody jeszcze, ale bardzo zdolny i posiadający już duże umiejętności Michał Głogowski. A przeciwników miał bardzo trudnych do pokonania. Świetnie poradził sobie w eliminacjach nokautując przeciwnika już w pierwszej rundzie. Innym zawodnikiem z Polski, który nie odniósł porażki na tych mistrzostwach to rewelacyjny Robert Żytkiewicz. Specjalista od full-contactu radził sobie i wygrywał jakby zawsze walczył z low-kickiem, świadczy to o dużej mądrości i talencie zawodnika. Godziny spędzane na hal w roli widzów jednak nie męczyły. Atmosfera była niepowtarzalna. Miejscowi kibice oraz ekipy reprezentujące kraje i kultury z całego świata tworzyły swoiste widowisko. Niczym antyczny spektakl z zachowaniem jedności miejsca i czasu można było obserwować rosnące napięcie, wybuchy radości i mieszające się łzy szczęścia z rozpaczą a czasem nawet i agresją. Do tego tumult i odgłosy niemilknących marokańskich bębnów potęgowały atmosferę i niezwykłość wydarzenia, w którym mieliśmy zaszczyt brać udział. Trzeci dzień turnieju to konfrontacja z zawodnikiem z Iraku. Hawbeer Salan - okrąglutki żeby nie powiedzieć gruby zawodnik. Osobiście nie widziałem jego wcześniejszych walk. Ale z relacji innych wynikało, że tu nie będzie problemu ze zwycięstwem. - Taki "grubasek", chaotyk, nic specjalnego - oceniali postronni obserwatorzy. A i my na widok rzeczywiście niezbyt imponująco zbudowanego jak, na kick-boksera tej kategorii wagowej nie mieliśmy specjalnych obaw. Nawet taktykę na tą walkę ustawiliśmy sugerując się wyglądem przeciwnika i opisami jego wcześniejszych dokonań. Chciałem by Łukasz rozluźnił się, by pokazał swoje prawdziwe możliwości, by zaprezentował wielokrotnie trenowane fragmenty walki. Chociażby zwody, których bardzo mi brakowało do tej pory. Nadeszła, zatem chwila prawdy. Stojący po drugiej stronie ringu "grubasek" i Iraku okazał się być bombą zegarową, która niestety miała wybuchnąć w tej akurat walce. Nie wiem czy to motywacja religijna, czy polityczna, czy po prostu czysto sportowa ludzka ambicja, ale to, co się wydarzyło w ringu przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Tuż po pierwszym gongu rozpoczynającym walkę na Łukasza spadła lawina ciosów i to nie byle, jakich. W jednej sekundzie w łeb wzięły wszystkie przed startowe ustalenia i plany. W ringu zapanował chaos i prawie "bijatyka". W przerwie między rundami Łukasz powiedział tylko, - ale on mocno bije! I w późniejszych relacjach wielokrotnie wspominał też siłę tych uderzeń, siłę, jakiej jeszcze nie znał. Po rozpoczęciu drugiej rundy ku jeszcze większemu zdumieniu okazało się że Hawbeer Salan w dodaku dobrze kopie. Nawet pozwolił sobie na "obrotówkę" prostą nogą na głowę Łukasza to kopnięcie prawie doszło do celu. Tylko instynktownym odchyleniem tułowia unikną Łukasz może nawet nokautu. Nie było dobrze. Irakijczyk miał w oczach tyle agresji, że obdarować mógłby nią kilku jeszcze innych zawodników tych mistrzostw. Łukasz walczył dzielnie, lecz nie mógł prawie nic zrobić. Na szczęście jest zawodnikiem poukładanym, umie już kontrolować sytuację nawet, gdy jest źle. A źle było. Czułem, że finał wymyka się z rąk. Do tego świadomość, że ulegamy na pozór takiemu "słabemu" przeciwnikowi. Czymże jednak byłaby wcześniej przebyta droga przygotowań, setki godzin treningowych, nauka, powtarzanie, utrwalanie. Czymże był by talent Łukasza gdyby miał polec w tej walce. Nie można przecież wygrać walki samą ambicją, i niewiarygodną siłą ktoś kto o technice i taktyce walki mało co chyba słyszał. A przynajmniej nie z Łukaszem Jaroszem. Zbliżał się koniec pojedynku. Emocje w obu narożnikach sięgnęły zenitu. Walka zażarta trwała cios za cios, Irakijczyk zaczną tracić siły, nogi miękły a do końca pozostało 10 może 15 sekund. Krzyknąłem jeszcze - końcówka, Łukasz ryzykujemy…. I wykonał Łukasz szkolną, choć nie łatwą akcję kombinacyjną, którą dokładnie pamiętam i mam zakodowaną w głowie. Po kolejnym bitym prawym ciosie Irakijczyka Łukasz wykonał unik a zaraz po nim uskok w lewo skos ustawiając się w pół dystansie pod kątem ok. 45% do rywala jednocześnie wyprowadzając z mocnego odbicia nogi prawy cios podbródkowy i zaraz po nim z góry potwornie mocny lewy sierpowy dochodzący do celu od strony ucha do żuchwy. Padł równo z gongiem na deski Irakijczyk. Sędzia musiał służyć pomocą w drodze do narożnika, bo ten wydawał się nie do odnalezienia dla ogłuszonego wojownika. Werdykt był pomyślny dla nas, choć o ile pamiętam nie był jednogłośny. Ulga wielka, ale i nauka. Zwłaszcza w kwestii oceny przeciwnika i nastawienia do walki. Już raczej nigdy nie będę sugerował się opowieściami o zawodniku zanim sam nie ocenię jego faktycznych możliwości. Odetchnęli z ulgą też koledzy Łukasza z reprezentacji. Były gratulacje i zdjęcia z coraz liczniejszą grupą sympatyków Łukasza. Jest już srebro to sukces. Jest też walka finałowa. Nie wybiegamy, więc za daleko myślami w przyszłość. Teraz znów czas na relaks i regenerację. Jeszcze tego samego dnia, co najmniej kilka powodów do dumy i zadowolenia miał Łukasz. Mieszkańcy Agadiru darzą go coraz to większą sympatią. Walki Łukasza pokazywane na równi z walkami marokańskich zawodników w telewizji publicznej to wielkie wyróżnienie. Teraz praktycznie wszędzie Łukasz już jest rozpoznawalny. Przejeżdżające auta trąbią, zatrzymują się a ich pasażerowie w przyjaznym geście pozdrawiają serdecznie. Marokańczycy cenią swoich mistrzów kick-boxingu, cenią też innych. Ta dyscyplina sportu ma tu swoją dobrą wysoką pozycję. Możemy tylko pozazdrościć stosunku społeczeństwa oraz władz do tego sportu. Do finału doszli też opisywani wcześniej rewelacyjnie spisujący się Robert Żytkiewicz i Michał Głogowski. Obydwoje w swoich półfinałowych pojedynkach nie pozostawili cienia wątpliwości, kto zasłużył sobie na szansę walki o złoto. Wielki, więc dzień przed nami. Trzech Polaków w finale, na Afrykańskim kontynencie to już sukces. Finały podzielone zostały na dwie części. Pierwsza to walki, w których nie uczestniczyli zawodnicy Marokańscy. Rozgrywana była przed południem. Drugą natomiast częścią była wieczorna tzw. Gala telewizyjna, w której zestawiono wszystkie finały z udziałem Marokańczyków. Udziałem w tej części finałów zaszczycono też Łukasza Jarosza i jego przeciwnika Serba Dragana Jovanowica. Michał Głogowski i Robert Żytkiewicz stoczyli pasjonujące pojedynki. Niestety ulegli swoim rywalom. Walczyli jednak z naprawdę wyśmienitymi Mistrzami. Poziom tych walk to absolutnie Światowa "pierwsza liga". Tak, więc zakończyli swoje występy na jak by nie patrzeć wyśmienitym II miejscu. Tytuł wice mistrza świata budzi respekt i uznanie. Szczere i wielkie, zatem gratulacje. Zbliżał się czas walki finałowej. Serba miałem okazję oglądać we wcześniejszych pojedynkach. Trzeba przyznać, że robił na mnie dobre wrażenie. To zawodnik poukładany w walce. Widać, że starannie prowadzony w przemyślanym procesie treningowym. W jego walkach nie ma miejsca na chaos. Widzi wszystko, z wyczuciem wchodzi w "tempo" akcji wyprzedzając bądź przecinając ofensywne poczynania ringowych rywali. Szybki i świetnie przygotowany kondycyjnie - budził moje uznanie. Na swojej drodze do finału pokonał naprawdę dobrych zawodników, z których piękny bój stoczył w półfinale z Rosjaninem Anatolem Borozną wygrywając na punkty 2:1. Większość czasu tutejszego pobytu spędzaliśmy wspólnie. Nie jest to łatwe tak dla jednej jak i drugiej strony. I choć nigdy nie doszło do sytuacji konfliktowych to dla "psychicznej higieny" szukaliśmy chwil by od siebie odpocząć. Dzień finałów praktycznie cały czas pędzaliśmy razem. Byliśmy spokojni. Jedyny niepokój jaki wkradał się przed tą walką to ten że Łuasz miał nogę napuchniętą i obolałą. Wszelkiego rodzaju maści, ciągłe okłady lodem przynosiły raczej nie wielką poprawę i ulgę w bólu. Ale przed finałową walką o tytuł Mistrza Świata nie robiło to na Łukaszu żadnego wrażenia. Prędzej ja skłonny byłem poddawać wątpliwość sensu przystąpienia do pojedynku. Ale jednoznaczna postawa Łukasza nie pozostawiała złudzeń - walczymy. Temat "odpuszczenia walki" ostatecznie nie istniał. Gdy rozpoczęły się pierwsze pojedynki gali finałowej byliśmy jeszcze w hotelu. Teraz adrenalina zaczęła się pojawiać. Spakowane torby, apteczka trenera Andrzeja Śliwy, woda i inne akcesoria - wszystko gotowe. W pokoju całkowita cisza teraz już tylko koncentracja. Przed samym wyjściem jeszcze w pokoju mini rozruch (rozbudzenie) - statyczne ciosy, delikatne rozciągnięcie i trochę obron tak ok. 10min. Wychodzimy. Nie wiem, co czuł wtedy Łukasz, nie rozmawialiśmy, ale ja czułem niezwykłość tego ostatniego marszu na halę. W głowie kłębiły się raczej pozytywne myśli. Prowadzić zawodnika do walki o mistrzostwo świata to dla trenera też wielkie przeżycie. Zwłaszcza, że pracujemy z Łukaszem od samego początku jego przygody z kick-boxingiem. Hala zawodów wypełniona była po brzegi ludźmi. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem na żadnym turnieju kick-boxingu. Atmosfera panująca wewnątrz kojarzyła mi się z występami siatkarzy w lidze światowej. Ogłuszający doping publiczności, bębny i jeszcze raz bębny, jednych paraliżowały innych mobilizowały do walki. Na szczęście taka atmosfera Łukasza mobilizuje, wręcz dodaje energii i wigoru. To chyba tajna jego broń. Gdy inni walczą ze stresem ten czerpie energię i motywację z otoczenia. Do walki przygotowaliśmy się starannie. Spokojna, ale wszechstronna rozgrzewka, masaż, i wszystkie inne potrzebne czynności wykonujemy rutynowo i bez emocji. Dookoła straszne zamieszanie. Organizatorzy, zawodnicy, ekipy telewizyjne i co tam jeszcze sam nie wiem nawet jakiś Muzułmanin modlił się na dywaniku przed walką w tym tumulcie. Prawdziwa egzotyka, ale nie przeszkadzało nam to. Kątem oka dostrzegłem przygotowanego już do walki Serba. Wyglądał groźnie. Chyba wtedy mocniej zabiło mi serce. Ale spokojnie czekaliśmy na swoją kolej. Dźwięk gongu rozbrzmiał, ruszyła finałowa walka. Łukasz z werwą, Serb też rozpoczął dobrze, ale już pierwsze trafienia Łukasza ustawiły walkę. Z Dragnana Jovanovica uchodziło powietrze. Od początku walki nie miał koncepcji na jej wygranie. Czyżby stres, a może szczyt formy przypadł na pierwsze dni turnieju. A może po prostu Łukasz jest o wiele lepszym zawodnikiem. Prawda pewnie leży pośrodku. O wiele lepiej walczyło się Łukaszowi z poukładanym zawodnikiem, tu mógł już więcej pokazać. Lepsza praca na nogach, dobre wyczucie dystansu, i co mnie cieszyło zejścia z lini. To one chyba ostatecznie rozbiły koncepcje Serba i jego trenera. Łukasz wykorzystał progresję formy. Serb ją gdzieś zgubił. Nie poddawał się jednak i do końca ambitnie walczył. Ale im bardziej się starał tym gorzej to wychodziło. Coś się popsuło w jego do tej pory niezawodnej postawie. Ostatecznie uległ i jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem werdyktu wiedział to i on i jego narożnik. Czuł i Łukasz, który, z uśmiechem na twarzy oczekiwał ostatecznego komunikatu. Mistrzem Świata w kat. +91 kg po finałowym pojedynku został zawodnik z Polski Łukasz Jarosz. Oszaleliśmy ze szczęścia. I my i publiczność. To nie opisywalne chwile. W zasadzie to rodzaj jakiegoś, szkoku ale pozytywnego, Dziś każdy z nas ma powody do zadowolenia. Myślę, że jesteśmy z siebie dumni. Warto było się spotkać i pracować by przeżyć te emocje. Piękna wycieczka, sukces zawodnika, duma trenera, rodziny i kolegów Łukasza to owoce połączenia pracy, talentu i szczęścia. By osiągnąć sukces potrzebne są te trzy czynniki by go dobrze spożytkować i utrzyać trzeba jeszcze dodać skromność i pokorę. Łukasz łączy te cechy. Oby tak było dalej. Niech jego dotychczasowa postawa będzie przykładem dla zawodników naszego klubu i nie tylko. A jemu samemu prócz gratulacji życzymy wytrwałości. By któraś w ww cech gdzieś się nie zagubiła. By Łukasz Jarosz nadal był wzorem i dumą społeczności która go otacza.